Recenzja filmu

Był sobie dzieciak (2012)
Leszek Wosiewicz
Rafał Fudalej
Magdalena Cielecka

Mogłoby nie być

Wosiewicz udowodnił wcześniej, że potrafi niezwykle świeżo – i to w skali świata – opowiadać o doświadczeniu wojny. "Nieopisywalny" Holocaust nie doczekał się wielu opisów równie
Zbliżająca się okrągła rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego z pewnością przetestuje naszą odporność na to, ile fabuł da się jeszcze wycisnąć z tego szczególnego historycznego wydarzenia. "Był sobie dzieciak" pojawia się nieco przed czasem, ale nie jest wolny od standardowych przekleństw, jakie nawiedzają tego typu projekty. W rozkroku między wizją artystyczną a edukacyjną powinnością zieje zazwyczaj przepaść, w którą niezwykle łatwo wpaść nieostrożnym twórcom. Niestety, głos Leszka Wosiewicza również dobiega do nas de profundis.

To wielka szkoda, bo Wosiewicz udowodnił przecież, że potrafi niezwykle świeżo – i to w skali świata – opowiadać o doświadczeniu wojny. "Nieopisywalny" Holocaust nie doczekał się wielu opisów równie intrygujących, co w jego pamiętnym "Kornblumenblau". "Był sobie dzieciak" nie ma jednak tej iskry inwencji. Po części wynika to z faktu, że reżyser opowiada o Powstaniu Warszawskim poprzez matrycę starej jak świat narracji inicjacyjnej. Czyli wiadomo: zryw powstańczy będzie dla młodego Marka (Rafał Fudalej) osobistym obrzędem przejścia. Ruszając na ulice objętej walkami Warszawy chłopak sprzeciwi się swojemu ojcu, który radził mu się ukrywać. Co więcej, na drodze bohatera stanie piękna i dojrzała femme fatale Irena (Magdalena Cielecka) – cóż to bowiem za inicjacja bez napięcia seksualnego? Wosiewicz dopowiada wszelkie możliwe konteksty, zajeżdżając tę i tak już zdartą płytę na śmierć.

Tautologiczna wręcz dosłowność jest największym problemem filmu. Wiadomo przecież, że jak mamy Erosa, to i Tanatos czai się gdzieś za rogiem. Bijąca po oczach ikonografią danse macabre scena tańca Marka z Ireną to już naprawdę przesada. Metafora, głupcze! Na tym jednak nie koniec. Równie "subtelnie" poczyna sobie reżyser z prowadzeniem fabuły czy kreśleniem kontekstu historycznego. Nic nie zostaje przemilczane: narrator powiadamia nas, o czym tylko się da, nie zważając na to, że są to głównie oczywistości. Reżyser tłumaczył się co prawda, że wczesna wersja filmu spotkała się z niezrozumieniem za granicą, gdzie świadomość Powstania Warszawskiego jest niska. Stąd ta dbałość o wyjaśnianie. Klęska informacyjnego urodzaju skazuje jednak film na widownię co najwyżej licealną. Wątpię, by Wosiewicz chciał po prostu nakręcić laurkę do wyświetlania w muzeum na Grzybowskiej.   

Tym bardziej że widać tu próby opowiedzenia o losach powstańców w groteskowej, wywrotowej tonacji, nie tak znowu dalekiej od "Kornblumenblau". Reżyser piętnuje absurdy kryzysowego czasu: wzajemną podejrzliwość mieszkańców Warszawy (w jednej ze scen Marek zostaje wzięty za niemieckiego szpiega), przymusowy "transwestytyzm" bohatera (matka na wszelki wypadek przebiera go za dziewczynę). Surowe walory realizacyjne – bliższe Teatrowi Telewizji niż kinowym standardom – mogłyby jeszcze jakoś zagrać w tej konwencji. Poziom absurdu przekracza jednak granice kontrolowanego szaleństwa. Nawet zazwyczaj bezbłędny Wojtek Waglewski – współautor muzyki – nie bardzo się spisuje, gdy kronikarskie sceny horrorów wojny ilustruje gitarową nawalanką utrzymaną w skocznym, afirmacyjnym (!) punkowym rytmie. Ale najgorsze na koniec: scena, w której wredni naziści o twarzach Zbrojewicza i Lubosa skradają się półnadzy w kanałach i z zaskoczenia podrzynają gardła przeciwnikom. Prawie jak Rambo. Prawie. 
1 10
Moja ocena:
3
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?